Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/237

Ta strona została przepisana.

Sergjusz dotknął jego ręki i spojrzał na niego z wdzięcznością. Downport spytał w zamyśleniu:
— Czem to można objaśnić? Gdyby dało się zbadać naukowo taki wpływ jednego człowieka na drugiego, poddać pewnemu prawu, pomyślcie tylko, jak można byłoby szybko i gruntownie zreformować życie ludzkości?! Wszyscy ludzie wzajemnie sobie życzliwi! W ciało oblokłoby się najszczytniejsze hasła chrześcijaństwa: „Kochaj bliźniego swego“! Kochać — to za trudne dla zwykłego śmiertelnika, ale być życzliwym — to przecież byłoby wykonalne?!
Wspomnienia, niby piasek porwany przez nagły podmuch wiatru, zakłębiły się przed oczami Wagina. Patrząc szeroko rozwartemi oczyma na obu przyjaciół, mówił powolnym, głębokim głosem:
— Dziwnem to wyda się, nieprawdopodobnem... ale przysięgam... przysięgam na życie Ludmiły, że powiem prawdę! Przypominam sobie chudego, piegowatego chłopaka... Nie wiem dlaczego ukrywał się w tym samym domu noclegowym, gdzie czaiłem się pod brudną pryczą, gdyż bolszewicy przetrząsali całą dzielnicę, szukając znienawidzonych inteligentów. Ten piegowaty wyrostek — zapewne ulicznik, może nawet drobny złodziej — kieszonkowiec — poszedł z napisaną przeze mnie kartką do dawnego naszego kucharza, którego zapytywałem o los rodziców. Chłopak został przez niego oddany w ręce bolszewików... Żołdacy zatłukli go kolbami, ale on nie zdradził miejsca mego pobytu... I jeszcze... Uciekając przed szpiegiem, wpadłem do szynku portowego. Usiadłem przy oknie, aby widzieć, co się dzieje na ulicy... Kelnerka — młoda, przystojna, ruda dziewczyna przyglądała mi się długo, aż usiadła