Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/238

Ta strona została przepisana.

obok i spytała: — Ukrywacie się? W jej głosie wyczułem życzliwość i współczucie, więc przyznałem się, że jestem ścigany. Wtedy to ona obmyśliła dowcipną sztuczkę! Wyprowadziła mnie przez wyłom w płocie na sąsiednią uliczkę, a sama pobiegła szukać szpiega i donieść mu, że jakiś nieznajomy ukrywa się w szynku. Uprzedzałem ją, żeby tego nie robiła, ale ona tylko ręką machnęła i poszła. Policja wtargnęła do domku szynkarza, przeszukała wszystko, a ja przez ten czas zdążyłem już wsiąść na koreańską krypę...
Wagin umilkł i spuścił głowę.
— Jakżeż to się skończyło? — spytał zaciekawiony Downport.
— Skończyło się dla niej źle! — szepnął Sergjusz. — Mnie udało się zniknąć z oczu, ale ta biedna dziewczyna (świeć, Panie, nad jej duszą!)... zginęła. Zastrzelił ją wywiedziony w pole szpieg, domyśliwszy się podstępu... Sam mi o tem opowiedział już tu, w Szanchaju... Doktór Plen pamięta moje spotkanie z „towarzyszem Abramem“ w „Gospodzie 4-ch stron świata“, bo brał w niem wtedy udział nasz zmarły przyjaciel — lejtenant Miczurin... Ale nawet stosunek do mnie tego strasznego wprost, nieodstępnego, jak przeznaczenie, szpiega w pewnych momentach, jak teraz mogę to osądzić, było nacechowane, jakgdyby namysłem, wahaniem i... nie wiem jak to nazwać? Powiedzmy... czemś w rodzaju... życzliwości! Porozumieliśmy się z nim wreszcie i rozstaliśmy się bez nienawiści... zrozumiewawszy, że inaczej postępować nie mogliśmy... Obiecałem mu nawet przy rozstaniu pomoc, ale „towarzysz Abram“ już nie żyje...