Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/242

Ta strona została przepisana.

na ziemi, z prawdziwem rozrzewnieniem powiedział nam, że wszędzie i zawsze spotykał życzliwych sobie i dobrych ludzi, nie wyłączając nawet czyhającego na jego życie szpiega — Abrama Chackelesa, i dlatego też ja na początku swego chaotycznego, zdaje mi się, przemówienia podkreśliłem, że „człowiek — to przewspaniała istota“! Tak — przewspaniała, bo, wierzcie mi, moi drodzy, że zdolni już jesteśmy, jak najczulsze odbiorniki, pochwytywać wszystko, co się dzieje na ziemi, w duszach i organizmach ludzkich i w nieskończoności wszechświata... i jeszcze wyżej i dalej — w otchłani nadświata... gdzie panuje wszystkiem rządząca, jedyna Wola — Bóg! Doprawdy, Sebastjan Franck miał słuszność, twierdząc, że natura nasza jest boska. Jestestwo absolutne wciela się w nas i — stajemy się przejawem działalności Boga!
Westchnął, znużony tem niezwykle dla niego długiem przemówieniem i wstydliwie przyglądał się przyjaciołom.
— Ta-ak! — mruknął Downport. — Bardzo pochlebną macie, kolego, opinję o człowieku, tymczasem on ze swoim zmysłem dobroci i sprawiedliwości marzy o wynalezieniu promieni śmierci, błyskawicznie trującego gazu, najsilniej i najszybciej działających bakcylów, które zamierza zrzucać z samolotów na spokojną ludność! Coś mi się tak wydaje, że z pomiędzy tych wszystkich zmysłów, wybujał i rozwinął się ponad inne — zmysł wojny i zniszczenia, bo już ten i ów mądry skądinąd człowiek przebąkuje o konieczności wojen narodów, o kulcie wojny, o podniesieniu jej do stopnia religji, filozofji i etyki!