Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/245

Ta strona została przepisana.

drgającym od tłumionego porywu, opowiedział jej, jak wzrastała w jego sercu miłość dla Ludmiły, jak ogarnęła go całego i nie opuści już aż do śmierci. Słuchała i patrzyła na mówiącego Wagina uważnie i czujnie, jak wtedy, gdy po raz pierwszy przyszedł do domku Jun-cho-sana, ale z każdego słowa jego, z wyrazu twarzy, z błysku oczu biła prawda i niezłomna wola. Gdy skończył, milczała długo, starając się stłumić wzruszenie. Wreszcie powiedziała:
— Sam pan pomówi o tem z Ludmiłą... Myślę, że nie jest jej pan obojętny, o, nawet bardzo nieobojętny! Jednak... — zająknęła się nagle.
— Na litość Boga! Dlaczego pani nic więcej nie mówi?! — zrywając się z miejsca, krzyknął Wagin.
— Chciałam przypomnieć panu o nieszczęśliwym Miczurinie... — drgnął jej głos i załamał się. — Ludmiła nie wie, że on już nie żyje. Tymczasem... był on tak dobry dla niej i szlachetny, że pan tego sobie wyobrazić nawet nie potrafi, bo złożył nadludzką ofiarę... Nie wiem, jak przyjmie moja córka wiadomość o śmierci jego i jakie to wywrze na niej wrażenie? Pan przecież wie, że...
Pani Somowa na chwilę umilkła, ale znalazła potrzebne określenie:
— Użyję pańskiego porównania, o którem opowiadała mi Ludmiła, że jest ona milczącą, czarną mniszką posępną, nie wychodzącą poza ponure mury klasztorne... W jej duszy smutnej zawsze i stroskanej wszystko przełamuje się w sposób odmienny...
— Pomówię z panną Ludmiłą, gdy powrócę! — szepnął Wagin, a w jego duszy nagle obudził się strach. — Zresztą może będzie lepiej, jeżeli napiszę?
— Nie! — zaprzeczyła. — Takie ważne rzeczy