Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/268

Ta strona została przepisana.

mocą i śmiałością nie patrzyła na niego. Po chwili szepnęła:
— Nie wiem, kto to powiedział, że natura i wypadki życiowe czynią człowieka tak chwiejnym, że nigdy nie wie, jak postąpi w następnej sekundzie, ale to — prawda...
— Do czego pani to stosuje? — spytał, zniżając odrazu głos do szeptu.
Potrząsnęła głową i westchnęła.
— Jak mam rozumieć słowa pani? — szepnął znowu, wpatrując się w nią.
— Mama opowiadała mi, co pan mówił, gdy stał na tem samem miejscu... Nie słyszałam wtedy, bo byłam nieprzytomna... — odparła bardzo cichym i smutnym głosem.
— Powiedziałem wtedy, że... — Wagin urwał i zacisnął zęby.
Pomilczawszy chwil kilka, dokończył, patrząc w ziemię ponuro:
— Można być razem, zupełnie razem, chociaż się jest bardzo daleko... A nawet na tamtym świecie...
Ludmiła wzdrygnęła się i raptem podniosła ręce do oczu.
— Na miłość Boską, niech pan tego nie mówi!... — szepnęła. — To straszne!
Wagin z trudem powstrzymał się od okrzyku. Zrozumiał wreszcie, że i ona buntowała się przeciwko władzy Miczurina nad nimi. Rozradowany do głębi serca, usiłował uspokoić ją. Mówił znowu wesołym głosem, bo do łóżka chorej podeszła pani Somowa, podając jej lekarstwo.
— Codziennie w godzinie przyjęć szybciej od fal