Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/284

Ta strona została przepisana.

à main“ oglądały malowidła ścienne, meble, nakrycia stołów i wreszcie — gości, bezceremonjalnie wskazując na przedmioty i ludzi niedbałym ruchem ręki, jakgdyby stały przed gablotami muzealnemi albo przed klatkami ze zwierzętami w londyńskiem „Zoo“.
Do herbaciarni podtoczyła się ze zgrzytem drobnych kamieni olbrzymia Hispano-Suiza o jakimś zawiłym herbie na drzwiczkach. Lokaj otworzył auto i, zdejmując czapkę, patrzał na wychodzącą z wozu kruczowłosą i czarnooką damę w powiewnej białej sukni, plastycznie ujawniającej bujny biust i nogi, wysmukłe, jak łodygi lotosów. Piękna, młoda kobieta w białym kapeluszu, o szerokiem rondzie i spadającej z niego lekkiej, białej frendzli, zwróciła na siebie powszechną uwagę. Na powitanie jej pośpieszył sam właściciel, maitre d‘hôtel i cały zastęp kelnerów. Oczekiwano na nią, zapewne, bo w loży na werandzie przygotowany był dla niej stół, upiększony różowemi nenufarami, które pływały w opalizującej wazie kryształowej. Jeden z oficerów pobiegł do bufetu na zwiady i, powróciwszy, oznajmił, że „cudowne zjawisko“ jest córką portugalskiego gubernatora z Makao.
— Senorita po raz pierwszy przybyła na Daleki Wschód po skończeniu pensji w klasztorze — szeptał młody porucznik, zlekka pobrzękując ostrogami.
Wagin i oficerowie, obszedłszy park, zbliżali się właśnie do bramy, gdy koło nich śmignęła limuzyna portugalskiej senority i wtoczyła się na asfaltowaną drogę. Rozparta na miękkich poduszkach, rozleniwiona i nudząca się panna niedbałym ruchem pudrowała sobie nosek i pogardliwie ślizgała się wzrokiem po okolicy i przechodniach, unoszona przez potężną