Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/285

Ta strona została przepisana.

maszynę, połyskującą kryształami i niklem. Ledwie opadł obłok szarego kurzu, podniesionego pędem samochodu, gdy przy bramie rozległy się krzyki i zgrzytliwy, zły śmiech. Jeden z „rikszów“, popychających wózki dwukołowe, chudy, siwy już, zwykły dwunogi „koń dorożkarski“, wydawszy głośny jęk, runął na ziemię. Drgnął kilka razy i zsiniał nagle, szeroko otworzywszy usta i oczy, które już szkliwem śmierci okrywać się poczęły. Gromada „riksz“ otoczyła go, przyglądała się nieruchomemu towarzyszowi i dotykała jego zimnym potem okrytego czoła. Każdy z tych „ludzi-koni“ inaczej na zjawisko śmierci reagował. Jedni mruczeli do siebie, że stary Ho-Lan „odwalił kitę“, że i tak niebywale długo „kłusował“ po pagórkowatych okolicach, bo aż całe 30 lat, chociaż zwykle serce „rikszi“ pęka znacznie wcześniej; jakiś młody popychacz wózka opowiadał, że jeszcze dziś rano na Placu Republiki nie dał mu się wyprzedzić zmarły przed chwilą kolega, bo jakiś „biały“, którego wiózł, obiecał mu napiwek; inny znów, krzywiąc bezzębną gębę i plując po każdem słowie, charkotał:
— Biegał całe życie i wykopycił się w Fati! Też znalazł miejsce? Żeby oczy białych dżentelmenów widziały chińskie ścierwo...
Zgrzytnął zły śmiech i zjadliwe głosy:
— Ich tam nikt nie zadziwi!... Słyszałem, że podczas swojej wojny takiego ścierwa całe góry nawalili!...
Nie skończył, bo biało ubrani Anglicy i angielskie ladies i panienki wyszli właśnie poza bramę parku, aby rzucić okiem na malownicze zygzaki drogi, zbie-