Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/298

Ta strona została przepisana.

wiązane na linach do pali kołysały się większe i mniejsze krypy i tratwy. Stały na nich domki, sklecone z bambusów i oblepione mułem dennym, a pokryte trzcinowemi strzechami. Płaskie to były strzechy, przesycone grubą warstwą czarnej, rodnej ziemi. Pracowici i pomysłowi ludzie urządzili na niej pola i ogrody warzywne. Kłosiło się tam proso, zieleniły się soja, kapusta, rzodkiew i marchew; na tratwach, obciążonych kamieniami i zalanych wodą, malachitową zielenią odbijały się w mętnej wodzie poletka ryżowe. Na pokładach dymiły się piecyki żelazne; kobiety warzyły na nich strawę lub rozgrzewały smołę do malowania zmurszałych desek burtowych; na przeciągniętych sznurach suszyły się ryby i kraby; całe grupy ludzi wiązały sieci, plotły z prętów i bambusowych pasm więcierze, koszyki i kobiałki; warczały i turkotały kołowrotki, rozwijając jedwabne i jutowe nici; ziały straszliwym smrodem wystawione na słońce skóry ryb, psów i baranów. Głównem korytem rzeki spływały z prądem niskie, płaskie barki, dowożące do portu wszystko, co rodziła ziemia kwantuńska: jedwab, trzcinę cukrową, indygo, ryż, herbatę, tytoń, sól, oleje roślinne, bambusy, liście palmowe na wachlarze, skóry panter, owoce i jarzyny. Wszystko to musiało się dostać na rynek kantoński lub do wnętrz dżonek kupieckich — jaskrawo pomalowanych, ozdobionych rzeźbami na grzebieniastych dziobach i trzypiętrowych rufach, skąd chińscy bosmani mogli widzieć dokładnie pracę majtków przy pofałdowanych żółtych, czerwonych i czarnych żaglach. To dżonki, niby widma dawno przebrzmiałych stuleci, ślizgały się po falach mórz, docierając aż do Korei — na północy a Jawy na po-