Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/330

Ta strona została przepisana.

Dopiero wtedy wyszedł do salonu, gdzie na kobiercu bielała nowa mata. Złożywszy gościom niski ukłon, oznajmił twardym głosem:
— Jestem gotów!
Powiedziawszy to, usiadł na ziemi, ręką wskazując admirałowi i oficerom na krzesła.
Gdy świadkowie, oddawszy mu ukłon, zajęli miejsca, pułkownik zwrócił się do kapitana:
— Nadoku, towarzyszu, podaj mi „too“ i „wakinaszi“! Leżą w gabinecie na biurku...
Kapitan powrócił, niosąc na wyciągniętych rękach starą szablę samurajów i mały sztylet obosieczny. Przykląkł przed pułkownikiem i oddał mu broń. Jamato podniósł szablę do czoła i złożył ją na macie, a potem uczynił to samo z „wakinaszi“.
Z odrzuconą wtył głową przyjrzał się wszystkim bacznie i przemówił:
— Za chwilę połączę się z cieniami przodków moich, czcigodni samuraje, i ty, druhu Nadoku. Umrę, gdyż tak się stało, że złamałem przysięgę na posłuszeństwo boskiemu cesarzowi! Inaczej jednak uczynić nie mogłem! Kierowała bowiem mną miłość do ojczyzny i troska o jej przyszłość. Niechże wieść o mojej śmierci i słowa moje — te najprawdziwsze, bo — ostatnie w życiu, dojdą do mikada i niech pobudzą go do czynów śmiałych wbrew podszeptom chwiejnego rządu! Oby wielki Biszamon-Ten, bóg odważnych, i mądra Amaterazu natchnęli samurajów do podniesienia swego głosu i oby go posłyszał mikado, latorośl Mutsu-Hito, odrodziciela Japonji! Ja — Kamo Jamato — proszę teraz samuraja Torii Arisagawa, aby raczył stanąć przy mnie, gdyż jest on moim „koiszaku“. Żegnam wszystkich!