Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/331

Ta strona została przepisana.

Pułkownik złożył głęboki ukłon i spojrzał na Arisagawa, który zbliżył się do niego. Szybkim ruchem zrzuciwszy z ramion kimono, Jamato obnażył sobie pierś i górną część brzucha. Wziąwszy do rąk sztylet, podniósł go na wysokość twarzy. Prawie w tej samej chwili błysnęła stał i po rękojeść wbiła się w lewy bok, przesuwając się coraz powolniej i mozolniej ku prawemu. Żaden muskuł nie drgnął na skamieniałej nagle twarzy samuraja. Zbladł tylko straszliwie i oczy przykrył powiekami. Zachwiał się wkrótce i padł twarzą naprzód. Z pod ciemnego kimona wypłynęła struga krwi i zbierać się poczęła na białej macie w czarną kałużę. Szerokie bary pułkownika drgnęły kilka razy i zwiotczały w budzącym strach bezruchu.
Arisagawa pochylił się nad leżącym i, podniósłszy mu głowę, zajrzał w twarz. Po chwili, wyciągnąwszy z pochwy „too“, zbliżył klingę jej do warg pułkownika. Na gładkiej stali nic nie zamgliło jej zimnego połysku.
— Samuraj Kamo Jamato spełnił rycerski obowiązek i nie żyje! — oznajmił wzruszonym głosem.
Zdawało się, że chciał dodać coś jeszcze, zanim pieczołowicie złoży ciało samobójcy na kobiercu, lecz przeszkodził mu w tem kapitan Nadoku.
— Teraz moja kolej! — oznajmił krótko suchym, chrapliwym głosem. — Umrę, ażeby śmierć moja była, jako żagiew, rzucona na stertę słomy i suchego drzewa. Niech zapłonie ona wielkiem ogniskiem miłości dla Japonji i czynów śmiałych, niezbędnych!
Złożył ukłon wojskowy i twardym krokiem skierował się ku drzwiom.
Stanąwszy na progu, wyjął rewolwer z kieszeni