Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/351

Ta strona została przepisana.

Głosy wyjącego tłumu zbliżały się szybko. Niezawodnie cofały się pod ogniem strzelców i policji.
Po chwili z czeluści ciemnej ulicy wyplusnęła pierwsza fala uciekających ludzi, a za nią — zbity w jeden zwał przerażony, ryczący tłum.
Ukryty za werandą Wagin, zasłaniając sobą wciśnięte w kąt kobiety, wyglądał ostrożnie, ledwie wystawiając głowę. Tłum pędził chodnikami i przez placyk, tratując się, przebijając sobie drogę przez tłok, wyjąc i klnąc. Ten i ów strzelał w powietrze lub w okna domów. Zamęt i popłoch doszły do obłędu, gdy na placyk wypadł pluton strzelców i począł rzygać kulami. Ostre, czerwone żądła wystrzałów śmigały w mroku.
Uciekający ludzie poczęli padać. Jakiś barczysty człowiek, przebiegający tuż przy zaczajonym Waginie, bluznął nagłe krwią, obryzgując mu ubranie, i padł na twarz, a setki uciekających nóg niemal wdeptały go w kamień i ziemię. Kilku Chińczyków, trafionych kulami, wiło się na jezdni, jęcząc i skamląc, obok nich czerniały ciała zabitych. Potykając się o leżących rannych, ludzie padali, tworząc miotający się zwał ciał. Jakaś młoda Chinka w europejskiem ubraniu, zgarniając jedną ręką rozwiane włosy, wymachiwała flagą narodową, coś krzycząc z wściekłością i rozpaczą. Po chwili płachta wypadła jej z ręki. Kobieta, schwyciwszy się za brzuch, usiadła na asfalcie, ale w tejże chwili nadleciała nowa kula. Chinka padła nawznak, a mknący tłum tratował ją i miażdżył.
Kilku chłopaków, wrzeszcząc wniebogłosy, poczęło się wdrapywać na sztachety, lecz strzelcy anamiccy podnieśli karabiny wyżej i dali salwę. Niby dojrzałe