Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/358

Ta strona została przepisana.

drugą ręką panią Somową, przedzierał się pomiędzy biegnącymi ludźmi aż dotarł do drzwi, prowadzących na schody. Były otwarte, a klucz sterczał od zewnątrz. Wbiegli do sieni. Przekręciwszy klucz, poprowadził kobiety o piętro wyżej, gdzie wreszcie stanęli. Patrzyli na siebie w milczeniu i jakiemś tępem odrętwieniu. Napięte nerwy odprężyły się nagle.
Pani Somowa upadła prawie na stopnie schodów i cicho płakała. Ludmiła usiadła obok i tuliła ją do siebie, nie spuszczając wzroku z Wagina. Sergjusz, blady i znużony, oddychał ciężko. W tłumie zgubił kapelusz i jasne włosy zlepiły mu się na czole. Miał pokrwawione ręce i popuchnięte palce z wyrwanemi paznogciami. Znalazł jednak w sobie dość siły i świadomości, by się uśmiechnąć do Ludmiły oczami. Mówić nie mogli, bo skurcz zaciskał im szczęki...
Z ulicy dobiegały coraz bliższe salwy. Żołnierze ogniem z karabinów oczyszczali bocznice, by przedostać się na Nanking Road, pociąć tłum na części i rozproszyć go, pędząc na wschodnie krańce, ku Bundowi, gdzie na szerokim terenie można było przypuścić szarżę kawalerji.
Krwawa noc dobiegała kresu. Nikt w Szanchaju nie widział świtu nowego dnia. Ginął on w czerwieni łun i w zwałach czarnych dymów. Nikt nie liczył godzin. Zatrzymał się bieg czasu. Przytłoczył wszystko strach, pomieszał obłęd i pochłonęła śmierć.
Tej nocy rozszalała ona! Pożarła ognistym oddechem Czapei, gazownię i aroganckie gmachy na Nanking Road, żelaznemi pazurami pocisków poszarpała tysiące ludzi, wytoczyła potoki krwi, nagromadziła stosy trupów i śmiała się jazgotem kulomiotów na widok tłumów rannych i stratowanych, rzężących na