Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/37

Ta strona została przepisana.

jakgdyby to, co mówił mu przyjaciel, było dlań niespodzianką.
— Więc istotnie opuszczacie domek pani Somowej? — szepnął.
— Przecież mówiłem wam już o tem — zauważył Wagin.
Lejtenant nagle rozpromienił się i ogarnął go ramieniem.
— Chwała Bogu!... — zawołał, ale natychmiast pomiarkował się, że użył niestosownego wyrażenia, więc namarszczył brwi i powiedział oschłym tonem:
— Tak, wynajmę ten wasz pokój!
— To dobrze! — kiwnął głową Wagin. — A zatem będę mógł zapewnić panią Somową, że nie traci lokatora. O to właśnie chciałem was spytać. Zobaczymy się wieczorem. Przyjdźcie dziś na herbatę do mnie, — na... pożegnalną ucztę!
— Przyjdę! — ucieszył się znowu lejtenant i z siłą potrząsnął dłoń przyjaciela.
Po chwili Wagin powolnym krokiem szedł przez miasto. Nagle przyszła mu do głowy dziwaczna na pozór myśl, że Miczurin o wiele jest szczęśliwszy od niego.
— Znalazł drab dla siebie przystań życiową! Pracuje, niema zwątpień, wahań i wygórowanych ambicyj, jest pewien powodzenia i trwałości swego stanowiska. Zerwał z dawnem życiem w zajeździe i ze wszystkiem, co z tem było związane, wyrzucił to z pamięci tak, jak wyrzuca się z kieszeni wykorzystany bilet tramwajowy, ma swoje szczęście, kochając się w Ludmile, i zapewne nie wątpi, że cel swych marzeń osiągnie i poślubi ją. Słowem — zbudował sobie malutki, ciaśniutki domeczek, ale teraz jest