Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/57

Ta strona została przepisana.

Wagin usiadł i spokojnym głosem odparł:
— Tak! Ja mogłem o tem mówić, bo o małżeństwie z panną Somową nie marzę, i dlatego jeszcze — że opowiadałem o zbrodni, nie o jakichś tam wyczynach opryszków lub kieszonkowców... Ale skończmy już tę przykrą rozmowę! Chciałem was ostrzec przed błędnym krokiem, jakim byłaby ta spowiedź wasza. I co to za przekleństwo wisi nad rosyjską duszą, że ciągnie ją do kajania się, do dzikiej, ponurej spowiedzi przed narodem!
— To wy kajaliście się publicznie! Słuchali was Plen i pani Somowa i Ludmiła! — warknął Miczurin.
— O mojej zbrodni, raczej — zbrodniach głośno było w Rosji. Kajać się nie potrzebowałem. Przyszła mi chętka opowiedzieć o tem, zresztą oględnie — w trzeciej osobie... Miałem do tego powody... — powiedział cichym głosem Sergjusz.
— Cóż to za powody? — szepnął Miczurin, a w głosie jego zabrzmiała trwoga.
— Mógłbym wam na to pytanie nie odpowiedzieć, ale spełnię wasze życzenie. Pamiętacie, zapewne, że szedłem wtedy na rozprawę z Abramem Chackelesem i nie wiedziałem, jaki weźmie ona obrót. Mogłem był przecież zginąć. Chciałem, by niektóre szczegóły mego życia zostały zrozumiane, gdyż w naszej kolonji kursują o mnie różne plotki. Wiedziałem, że panna Ludmiła i doktór Plen zrozumieją, o kim opowiadam. Tak się też stało, bo już i wy o tem wiecie. No, więc dość tego! Muszę jeszcze pójść do biura. Przed wyjazdem postaram się odwiedzić was w Czapei... Wybaczcie mi, że was wypraszam...
Uścisnęli sobie ręce. Miczurin miał głowę zwie-