Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - II.djvu/78

Ta strona została przepisana.

— Słyszałem o niej... tak, tak... coś mi o niej mówiono... Jakiś skandal... Nie miałem jeszcze czasu poznać jej...
Sergjusz parsknął śmiechem i zadał nowe pytanie:
— Pan zapewne niebawem już zacznie pisać artykuły w dziennikach?
— Naturalnie... Właśnie obmyślam sobie temat... — odpowiedział z napuszoną powagą „absolwent akademji dziennikarskiej“.
— Doskonale! — uśmiechnął się Sergjusz. — Niech pan tylko nic nie pisze o Louvrze — ale nie o tym od „grands magazins“, gdzie pan nabył ten garnitur, krawat, lakierki i monokl, lecz o Louvrze — skarbcu sztuki, bo tam właśnie mógłby się pan poznać z „Monną Lizą“ pędzla genjalnego Leonarda da Vinci. — Wie pan tego, co to był malarzem i rzeźbiarzem w wiekach średnich we Włoszech i namalował...
— Ach — sztuka europejska! — przeciągnął pogardliwie Jań, wyrzucając z oka szkło. — My — Chińczycy nie mamy tam nic do podziwiania! Farby, farby, farby i bezmyślne kopjowanie natury!
— Lepsze są kurtyzany europejskie — nieprawdaż?
— A tak! — prężąc się lubieżnie, zgodziła się młoda latorośl Lu-Huna.
Stary Chińczyk z wyraźnym niepokojem przysłuchiwał się niezrozumiałej rozmowie.
— Muszę jednak pana nieco rozczarować, drogi panie Jań — szepnął młodzikowi do ucha Wagin. — W okolicy placu Pigalle, jak Paryż — Paryżem, nigdy nie mieszkały kurtyzany, ba — nawet porządne kokoty!... Te, co kochały się w panu i pozwalały się targać za włosy i kopać nogami (widziałem to w Pa-