Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/103

Ta strona została przepisana.

Enriko nie patrzał na arenę. Słuchał z zaciekawieniem donny Inezy.
— Mój śliczny chłopaku! — mówiła melancholijnym głosem. — Być może, nieraz będziesz się dziwił moim wybrykom i szalonym fantazjom, lecz zrozum mnie! Jestem śpiewaczką i wiem, że jest to karjera krucha i niedługa... Po niej pozostaje na całe życie tęsknota za błyskotkami przeszłości, bo już nic nie może ich zastąpić, nic ukoić żądzy, pragnienia sławy i ciągłych oklasków. Zwiędłe i zblakłe znakomitości wegetują, zatrute zawiścią i jadem nieziszczonych marzeń, umierają powolną śmiercią... Boję się i nienawidzę takiego istnienia! Dopóki młoda jestem i, podobno, piękna, chcę wziąć od życia wszystko, co może ono dać! Wszystko! A gdy młodość, głos i piękność przeminą na zawsze, o, wtedy, mój najdroższy, odnajdziesz na Cruciero mój skromny nagrobek i złożysz na nim wiązankę kwiatów...
— Senora! — zawołał Enriko. — Cóż to za smutne myśli?!
— Kwiaty złożysz po mojej śmierci, a tymczasem... tymczasem... złożysz pocałunek jak najgorętszy na ustach. Inaczej...
Silnym ruchem przyciągnęła go ku sobie i, zanim się opamiętał, wpiła mu się w usta.
— Patrz-no, bracie! — trącił kolegę w bok ruchliwy Huertas. — Nasz czarny nie traci czasu i stosuje „descabello“ do jakiejś mocno szykownej senory!
— Ha, widziałem i ja te mulackie „suertes“ i zważ tylko — bez mulety i szpady! Znać, że nie jest on frajerem. Matador de amor! — wybuchając głośnym śmiechem, odpowiedział gruby Vega i jął cmokać ustami.
Przerwali swoje uwagi, bo na arenę wybiegł nowy byk i nie zamierzał rzucać się ani na kapadorów, ani też na konie. Tłum wyć zaczął: