Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/106

Ta strona została przepisana.

— Dlaczego interesuje to pana? — zdziwił się mulat.
„Ronda“ zapowiada niezwykle wnikliwą i drobiazgową analizę psychologiczną i uczuciową. Myślę więc, jeżeli się nie mylę, że raczej przeżycia tubylców mogły się stać przedmiotem tak głębokiego studjum literackiego, napisanego przez pana, don Kastellar...
— Nie rozumiem! — rzekł Enriko, podnosząc ramiona.
— Pański intelekt, krew, związki rasowe przemawiają za tem. Dusza zaś europejczyka nie jest panu tak bliską, zrozumiałą — odparł dziennikarz.
— Hm... — mruknął mulat i potrząsnął głową. — Caballero, nie zamierzam spierać się z panem. Powiem krótko. Moim bohaterem jest człowiek! Kolor skóry nie gra tu żadnej roli. Barwnik, jak panu wiadomo, tkwi tylko w naskórku, bo murzyn i hindus, malajczyk i papuas mają jelita i wątrobę tegoż koloru, co i trzewia senora! Pozwalam sobie rozszerzyć to twierdzenie i na całą ludzką istotę. Jestem przekonany, że moja dusza posiada te same właściwości, co i pańska. Przepraszam, lecz na dłuższą rozmowę nie mam czasu. Jutro zaczynają się egzaminy!
— Zarozumiała sztuka! — pomyślał dziennikarz. — Byle bękart cętkowany pcha się teraz naprzód. Na Madonnę! Do czego doprowadzą nas nieoględnie liberalne rządy!
Zaklął i w duchu postanowił „zjeździć“ powieść zuchwałego, zarozumiałego mulata.
Don Atocha, posługując się prasą codzienną, narobił dużo hałasu i zapowiedzią nowej powieści zainteresował szerokie koła społeczeństwa. Przeglądając przesyłane mu z drukarni korekty „Świtu czy zmierzchu?“, zacierał