Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/11

Ta strona została skorygowana.

Dwa tysiące ludzi wyległo na oba pokłady i w milczeniu wbiło oczy w daleki brzeg.
Widowisko było istotnie wspaniałe, groźne i niezwykłe.
Z poza ściany dżungli nadbrzeżnej wznosiły się czarne słupy i obłoki dymu; tam i sam miotały się krwawe płachty płomieni, a łuna pląsała, to rozpalając się, to przygasając na nisko zwisających chmurach.
Od strony dalekiego pożaru, niby gorąca żagiew, ciśnięta potężną dłonią olbrzyma, mknęło ku okrętowi płonące widmo. Pozostawiając poza sobą długą smugę dymu, śmignęło nad masztami, wionęło żarem ognia, smagnęło porywczym, skwarnym powiewem, wstrząsnęło sykiem i urywanym warkotem. Zakreślając ognisty łuk i roniąc objęte płomieniami odłamki, groźna zjawa znikała w parnej mgle, aż runęła do morza, z hukiem wyrzuciwszy słup wody i pary.
— Samolot... samolot! — krzyczeli oficerowie z mostku.
— Ster na prawą burtę! — rozległa się komenda.
„Infant“ długo krążył po oceanie, lecz próżno szukano resztek płonącego płatowca. Fale niosły na grzbietach pienne czuby i grzywy, ale nie wynurzał się z nich najdrobniejszy nawet odłamek drewna...
Statek wziął dawny kierunek, na północ, ku „polom sławy“ i śmierci.
Murzyni nie rozchodzili się i słuchali opowiadania sierżanta.
Starali się wniknąć w znaczenie dziwnych, nigdy niesłyszanych słów:
— Aeroplan... awiator... pilot... bitwa powietrzna... katastrofa...
Nie rozumieli jednak. To, co przed chwilą przemknęło nad nimi, ziejąc ogniem i przerażając straszliwym łomotem, pozostało dla nich zagadką.