Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/113

Ta strona została przepisana.

Donna Ineza wybuchnęła wesołym, beztroskim śmiechem i zawołała pieszczotliwie:
— Sam jesteś najpiękniejszym kwiatem, słodki chłopaku! Pragnę tylko ciebie... i niczego wzamian nie żądam!... No, wsiadasz, czy nie, bo policjant grozi pięścią memu szoferowi?
Enriko wskoczył do samochodu i zatrzasnął drzwiczki.
— Ach! Co za szczęście! Dziękuję! — wykrzyknęła ze szczerą radością.
— Senora jest bardzo, bardzo dobra! Dios![1] Nie wiem nawet, co w niej przeważa: dobroć czy piękność?!
Narazie spotkał go zawód.
Śmiała i wyzywająca dotychczas Ineza we własnym domu okazała się miłą, uprzejmą gospodynią. W oczekiwaniu kolacji, ująwszy gościa pod ramię, oprowadzała go po willi. Mulat przyglądał się pięknym malowidłom i fotografjom, przedstawiającym artystkę w różnych rolach, wstęgom i albumom pamiątkowym, ofiarowanym jej podczas występów zagranicznych, oszklonym szafkom, gdzie zebrane były różne drogocenne cacka z porcelany, kryształu, bronzu, zielonego nefrytu, w którym donna Ineza de Mena szczególnie się lubowała. Miała do tego kamienia jakiś niepojęty, mistyczny pociąg. Opowiadała mulatowi o swem dziwnem zamiłowaniu, zresztą spostrzegł to sam i zrozumiał, że nie było w tem żadnej pozy. Zapytał żartobliwie o przyczynę namiętności pięknej artystki do kamienia.

— Ach! Gdybym mogła ją objaśnić! — zawołała. — W zielonym nefrycie wyczuwam nieśmiertelność, więcej nawet — jakiś powiew miljonów minionych wieków, jakieś odgłosy kosmicznego chaosu, w którym się tworzył ten cudny, zielony, przetkany czarnemi i białemi żyłkami minerał!

  1. Boże!