Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/119

Ta strona została przepisana.

czajną wrażliwość i wodzoną intuicję. Wyczuła więc natychmiast, że młody gość, wpatrzony w tajemniczo fosforyzujące ciało, wyłaniające się z ram obrazu, pogrążył się w obcych dla niej myślach czy wspomnieniach.
— O czem marzysz, nino? — spytała szeptem.
Mulat drgnął, jakgdyby budząc się ze snu.
— O, donno Inezo! — zawołał z namiętnością. — Jakież to szczęście posiadać taki talent!
— Zazdrościsz Alfonsowi Pereira? — spytała. — Tak! To prawdziwy, wielki artysta!
— Nie! — zaprzeczył Enriko. — To — nie zazdrość! Jest to pragnienie szczytów sztuki, wiedzy, bohaterstwa, czy czegokolwiek największego i najpiękniejszego!
— Dziecko! Marzycielu! — szepnęła. — Ścieżka, pnąca się ku szczytom, ciężka jest i kamienista! Zresztą wyszedłeś już na nią. Twoja powieść...
— Ach, moja powieść! — przypomniał sobie Enriko. — Właśnie, właśnie! Senora jest taka dobra i mądra, chyba tylko pani potrafi doradzić mi...
Namiętnym głosem, wzruszony i porwany nagłą potrzebą mówienia, opowiedział artystce o zamiarze, w jakim napisał „Świt czy zmierzch?“, nie wymieniając imienia Lizy; wspomniał też o tajemniczym wpływie na niego Cervantesa, który natchnął go i nie opuszczał ani na chwilę, o swoich wreszcie wahaniach i obawach czy ma prawo iść dalej drogą twórczości literackiej, czy też inne wybrać sposoby, aby jak najprędzej wyróżnić się w ciżbie ludzkiej.
— Z niecierpliwością oczekuję następnego numeru „Rondy“ — rzekła, siadając. — Nie znam powieści pana, lecz skoro przyjął ją don Atocha, a nawet poprzedził wstępem, powinna ona posiadać wartość niebylejaką. Sąd swój wypowiem ostatecznie, gdy przeczytam sama.