Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/126

Ta strona została przepisana.

wieki Inezy, kartki jego powieści, łysa czaszka i świdrujące źrenice don Atocha, krucze pukle i zapłakane, bolesne oczy Lizy, surowa, stroskana twarz prefekta, płonące usta kochanki, oszałamiający aromat tuberoz, zielone oczy sowy, z palącą się w niej lampką, i szmaragdowe nefryty; znużenie zmysłów i nagły ich wybuch, a wnet potem — generał Dominiko Kastellar hrabia de l’Alkudia; szczyty niedosiężne i on sam, spoglądający na ziemię z wyżyn, jak na nędzne, szare mrowisko... on, czujący na sobie obezwładniający żar pocałunków Inezy.
Wzdrygnął się znowu i uczuł, że ręce jego stały się zimne. Zacisnął je kurczowo i z lękiem spojrzał na kochankę. Siedziała spokojnie. Czekała na odpowiedź.
— Nie... — szepnął i zamknął oczy, jakgdyby w oczekiwaniu ciosu.
— Nie kochasz mnie? — powtórzyła.
— Nie...
— To dobrze! — zawołała napozór radośnie i porwawszy go w objęcia, całowała po oczach, wgryzała mu się w wargi ostremi ząbkami i szeptała namiętnie: — Jakież szczęście, że nie dotarłam do twego serca, mój śliczny chłopaku! Przyniosłoby to nam wiele cierpień i zgryzot. A tak — jest dobrze, nieskończenie dobrze! Wypijmy pełną czarę rozkoszy i uniesień, a gdy na dnie już nic nie pozostanie, złożymy drogocenne, czarodziejskie patery z zielonego nefrytu na ołtarzu Dionizoza i wywołamy z nieznanych tajników wszechświata — boskiego Apollina! Podamy sobie ręce przyjaźnie i odejdziemy od ołtarza z lekkiem westchnieniem i rzewną wdzięcznością dla siebie, odejdziemy w różne strony, ukochany mój!
Enriko zamierzał wypowiedzieć jakieś słowa, pełne zachwytu i wdzięczności bezmiernej, lecz ona zamknęła mu usta pocałunkiem i szepnęła: