Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/127

Ta strona została przepisana.

— Nie mów nic... nic!.. W takiej chwili słowa tchną zimnym powiewem... nino!
Szaleli, porwani nietylko namiętnością, lecz bezwiednem szczęściem, które było w wolnym, z istoty ich powstałym związku tych dwu rozognionych ciał, potrzebnych sobie wzajemnie i żądnych, gdyż nie miały żadnych więzów, ni o tej godzinie zapomnienia, ni w przyszłości utajonej.
Ni to dwa bolidy, których ręka ślepego przypadku skierowała ku sobie, gdy wolne i nieznane przeszywały bezkres kosmosu, — tak oni byli teraz dla siebie.
Pewnego razu w południe, korzystając z przerwy obiadowej, Enriko przyjechał taksówką do willi na La Prosperidad i, wpadając do buduaru, gdzie donna Ineza właśnie wyśpiewywała gamy, wołał, potrząsając nad głową grubym zeszytem miesięcznika:
— Piosnko moja! Oto — „Ronda“. — Mam ją wreszcie!
Podbiegł do śpiewaczki, chcąc ją, jak zwykle porwać w objęcia, ale raptownie opuścił podniesione ramiona i spojrzał na Inezę zdumionym wzrokiem.
Nigdy nie widział u niej takiego wyrazu na twarzy pobladłej, takich oczu skupionych i warg drżących.
— Co się stało? — zapytał z niepokojem. — Inezo, czy spotkało cię jakie nieszczęście?
Potrząsnęła złocistą głową i odpowiedziała krótko:
— Przeczytałam już „Świt czy zmierzch“?...
— Przeczytałaś — mój skarbie najdroższy?! — zawołał.
Ineza rzuciła się nagle ku niemu i uklękła. Porwała go za ręce i całowała dłonie i każdy palec zosobna, rzucając urywanym głosem:
— Jesteś wielkim pisarzem... nie podejrzewałam tego... Zdobędziesz cały świat... Podbijesz wszystkie serca,