Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/135

Ta strona została przepisana.

Jednak wyczuwał coś nakształt gromadzącej się wokół burzy, a rozpętać jej nie chciał i nie śmiał.
W milczeniu patrzał na śpiewaczkę.
Ineza powoli podniosła oczy na mulata i spytała surowym głosem:
— Dlaczego mnie oszukałeś?
Drgnął, jakgdyby spadł na niego policzek.
— Ja? Oszukałem ciebie? Nigdy! — potrząsnął głową. — Co mówisz?
Wstała i przeszła się po pokoju, szarpiąc chusteczkę.
— Oszukałeś mnie... — szepnęła. — Nie powiedziałeś mi nic, że kochasz tę senoritę...
— Jaką senoritę? — zdziwił się mulat, nie rozumiejąc jeszcze znaczenia wyrzutu Inezy.
— Przez cały ten tydzień myślałam o tobie, Enriko, myślałam ciągle i — zrozumiałam! „Świt czy zmierzch“ — to nie fantazja pisarska — tylko dzieje twojej własnej miłości... Jedynie głęboko kochający człowiek mógł opisać i zrozumieć najdrobniejsze odcienie smutku, miłości i oddania. A tyś mię w to nie wtajemniczył, amigo!
Twarz mulata okryła się rumieńcem, a serce biło mu w piersi ze zdwojoną siłą.
— Kochasz ją? — spytała, podchodząc do niego.
— Kocham... — odparł z cichem westchnieniem.
Usiadła i zasłoniła twarz rękami.
Enriko, nie rozumiejąc nastroju artystki, popełnił straszny błąd. Pochylając się ku niej, rzekł, jakgdyby się usprawiedliwiając:
— Tak! Kocham senoritę Lizę Floridablanca, córkę generała z kolonji. I ona wyznała, że kocha mnie... Ale, cudna moja, to jest zupełnie inna miłość... o, zupełnie! W sercu swojem noszę wspomnienie o Lizie, jak o dalekiem bóstwie, o świetlanej zjawie, jaśniejszej