Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/138

Ta strona została przepisana.

zimny, tchnący rozpaczą zmierzch beznadziejności... Musimy się rozstać, Enriko... Musimy, nino, póki czas!
Mulat siedział z głową opuszczoną. Czuł ból serdeczny, wstyd, wyrzuty sumienia i ostrą potrzebę wdzięczności, żądającej od niego ofiar i łez.
Zapłakał istotnie, zaciskając sobie gardło, aby nie wyrwały mu się głośne jęki i szloch. Kto wie? Instynktownie zrozumiał, być może, że Ineza przestała być jego kochanką, że w sercu jej, niezgłębionem sercu kobiecem tli się ciepłe, żądne poświęcenia uczucie matki.
Ineza głaskała go po włosach i szeptała:
— Cicho... cicho... Nie mów nic... ani słówka!.. Słuchaj! Wiem, do czego dążysz i przewiduję, jak na tem zaważy twoja miłość... Stanie się ona sztandarem, hasłem zwycięstwa. Nic tak nie dodaje potrzebnych sił, jak miłość!... Chroń ją, jak najdroższy skarb, w imię jej walcz i zdobywaj szczyt po szczycie, a gdy zdobędziesz najwyższy — poczujesz się równy najdumniejszym i najpotężniejszym... Adios!
Długo całowała oczy jego, ściskała głowę, jak matka, ocierała mu łzy, a on tulił się do niej, niby dziecko skrzywdzone, słabe, jak prawdziwy „muchacho pobre“[1], zbłąkany na rozstajach i opuszczony.
Tak siedzieli, przytuleni do siebie i pełni przyjaznych, ciepłych uczuć, rzewnych, jak te złote i koralowe liście, co z lekkim szmerem spadały z drzew, spalonych płomiennem tchnieniem słońca.
Mulat podniósł na Inezę smutne oczy, jeszcze łez pełne i oddania.

Wstali i, kierowani nieznaną, obcą wolą, szli, trzymając się za ręce, ku drzwiom, przebyli werandę i mały ogródek przed domem.

  1. Biedny chłopak.