Z cichym łoskotem zamknęła się żelazna furtka, a wtedy namiętny, trwożny i błagalny szept Inezy przeszył ciszę nocną:
— Idź, idź prędko, a nie oglądaj się, nie oglądaj, nino caro!
Enriko posłyszał lekki zgrzyt żwiru na ścieżce, po chwili dobiegł go ledwie uchwytny odgłos stłumionego szlochu...
Z bocznej uliczki wywinął się jakiś podpity drab i wrzasnął:
— Diabolo maldito!
Enriko biegł ku miastu.
— Idź, idź prędko, a nie oglądaj się, nie oglądaj!...
Słowa Inezy de Mena zapadły mulatowi głęboko w serce.
Szedł przez życie szybko i nie oglądał się. Zrozumiał bowiem, że niebacznie zeszedł na bezdroża. Zatrzymała go wczas szlachetna kochanka i wskazała mu jego szlak — jedyny, prosty, wymagający samotności i skupienia. Poświęciła dla niego swoje uczucie, czy też chociażby kaprys. Bolała ją, widać, ta rozłąka, słyszał przecie, że szlochała, gdy odchodził.
Pielęgnował dla niej w sercu gorącą wdzięczność i szacunek.
Chciał wynagrodzić ją moralnie za tę ofiarę. Pracował, jak wściekły, czytał, a po nocach pisał. Zbladł i schudł, w oczach czuł żar i suchość w ustach. Trawiła go gorączka — wewnętrzny ogień entuzjazmu.
Jednocześnie przyszedł niepokój i napadł go z nową siłą.