Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/151

Ta strona została przepisana.

— A może mógłbym poprosić mego przyjaciela, Bernardino Montemolina, który zna podobne sprawy, aby pokonferował z ekscelencją? — piszczącym głosem spytał don Jeronimo i pochylił nad biurkiem łysą czaszkę, świecącą, jak kula bilardowa.
— Nie! — odpowiedział generał. — Dziękuję! Obmyślę sam i powiadomię panów... Senor Enriko, o ile wiem, jest studentem szkoły kolonjalnej?
— Tak jest! — odparli obaj.
— W takim razie wkrótce się porozumiemy — rzekł don Dominiko, wstając.
Pożegnawszy generała, wyszli.
Gdy taksówka skręciła na Calle Mayor, don Atocha zwrócił ku młodemu człowiekowi pomarszczoną, żółtą twarz i, mrużąc oczy, roześmiał się:
— A to dopiero przycisnęliśmy węgorzowi ogon!
— Jakże się panu odwdzięczę?! — zawołał Enriko.
— Tem, że nie napiszesz, amigo, żadnej podłej książki! — odparł starzec ze śmiechem.
Generał Kastellar nie zmusił mulata do zbyt długiego oczekiwania.
Przysłał po niego samochód i przyjął Enriko w kancelarji.
— Nie mogę spełnić prośby twojej, chłopcze, bez poprzedniego przygotowania rodziny — zaczął spokojnym i łagodnym głosem. Mógłbym mieć z tego powodu grube nieprzyjemności. Rozumiesz — podejrzenia, skargi, skandal?... Lepiej zrobić to pomału, pocichu... Obmyśliłem taki plan...
Posunął krzesło bliżej i ciągnął dalej:
— Nie wątpię, że nie kwapisz się z otrzymaniem posady drobnego urzędnika w kolonjach?
Enriko potrząsnął głową.