Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/153

Ta strona została przepisana.

w życiu. Mam o nim najlepsze referencje... Czytał pan jego „Świt czy zmierzch?“.


ROZDZIAŁ XII.

Pewnej niedzieli, nad wysokim, skalistym brzegiem Tagu, w dzielnicy, zaczynającej się tuż za mostem San Martin, wolnym krokiem szło dwoje ludzi, w milczeniu i zachwycie przyglądających się krajobrazowi. Ciemnozielona rzeka wartkim potokiem pieniła się, ściśnięta pośród zwisających, spękanych skał, które urywały się nagle na przeciwległym brzegu i odsłaniały piękny widok na zielono-złocistą równinę, na wioskę o czerwonych dachach i strzelistej dzwonnicy kościoła, na ciemne plamy sadów i wężową linję szosy.
Na lewo, tuż-tuż ponad Tagiem zwisały oparte na słupach tarasy, oszklone lub osłonięte żaluzjami i firankami. Należały one do małych, starych domków, o zczerniałych drzwiach cedrowych, ozdobionych kutemi sztabami i łbami potężnych, cyzelowanych gwoździ żelaznych i mosiężnych; w wąskich oknach widniały misternie powyginane kraty, nad wejściem tam i sam przechował się jeszcze napis arabski: La Illah Illa, Allah, Allah Akbar i sztywna dłoń córy Mahometa — Fathmy. Z poza żaluzyj wyglądały i natychmiast się kryły kobiety — czasem stare, brzydkie i pomarszczone, częściej — młode i tryskające życiem, o oczach marzących, ciemnych, dziwnie zamglonych, o wargach grubych, o skórze, jakgdyby tonącej w zmierzchu i rozświetlanej bielą zębów. Leniwym ruchem uchylały rąbek trzcinowych lub płóciennych firanek i bacznie, pytająco zatrzymywały wzrok na przechodniach.
Na wąskie pasmo nadbrzeża, zacienionego rozłożystemi kasztanami, wybiegały kręte uliczki, zygzakowato