Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/196

Ta strona została przepisana.

wątpliwości! Ojcami ich są niezaprzeczenie hiszpańscy szlachcice!
Liza Floridablanca z zupełnym spokojem słuchała toczącej się rozmowy. Na jej pięknej, rozmarzonej, o leniwym, obojętnym wyrazie twarzy nie odbijały się żadne uczucia. Tylko w oczach zapalały się chwilami błyski żywszego zaciekawienia.
Nagle do sali wbiegli pałacowi lokaje, którzy stanęli szpalerami, za nimi przeszła warta honorowa i wreszcie marszałek dworu z białą laską w ręku.
— Król! — oznajmił dygnitarz.
Goście pochylili się w przepisowym ukłonie.
Mając przy sobie komendanta połacowego, wszedł król. Miłościwie się uśmiechając, obchodził sale i zaszczycał poddanych krótkiemi uwagami i pytaniami.
W tej chwili król był zajęty ożywioną rozmową z pięknym, o szlachetnej, wyniosłej postawie, młodym kapitanem. Ciemno-oliwkowa twarz oficera i jego płomienne oczy spokojne były i pełne godności.
— Kapitan Enriko Kastellar, pogromca zbuntowanego pułku... — syknął jakiś zawistny głos.
— Bękarty na dworze królewskim, przy boku monarchy! — wtórował mu inny i dodał: — Koniec dumnej Hiszpanji!
— Uważasz, jak król miłościwie rozmawia i życzliwie spogląda na Enriko? — zapytał generał Floridablanca, dotykając ramienia córki. Wysoko zajdzie ten młodzieniec!
Liza obejrzała się na ojca i spytała pogardliwie:
— Zamierzasz kojarzyć małżeństwo moje z młodym Kastellarem?
Gubernator zmieszał się i mruknął:
— Nie powiedziałem ci niepodobnego!... Cieszy mię los tego sympatycznego młodzieńca, dla którego bądź co bądź i ja coś dobrego uczyniłem!