Gdy przechodził plac przed Armeria, przystanął nagle i zaśmiał się cicho.
— Boże wielki! — pomyślał. — Ileż to niedorzeczności ukrywa pod powierzchnią swoją tak zwane normalne, cywilizowane życie!
Istotnie, myśl tego rodzaju mogła się zrodzić w głowie Enriko Kastellara.
Sprzeczności, wyczuwane i obserwowane codziennie, zmusiły go oddawna do krytycznego ustosunkowania się do życia. Dziś jednak wyczuł wyraźną niedorzeczność jego.
Don Miguel Floridablanca przed kilku laty zamknął przed nim drzwi swego domu, dziś zaś zupełnie wyraźnie schlebiał mu, starał się nawiązać zerwane więzy przyjaźni i niewiele brakowało, aby poprosił o zaprotegowanie przed wszechmożnym hrabią de l’Alkudia.
On — Enriko Kastellar — tyle lat strawił w tęsknocie za Lizą, w boleści pielęgnował w sobie miłość dla niej; dziś, spotkawszy się z nią, miał serce spokojne i obojętne chociaż jednocześnie czuł, że dawna miłość boli go, jak dokuczliwa rana, lecz była to miłość do „dawnej“ Lizy, której próżno szukał w senoricie Floridablanca.
— Liza Floridablanca!... — szarpnęła go nowa myśl. — List mój i powieść, o niej i dla niej napisaną, zbyła pogardliwem milczeniem; przemieszkała rok w stolicy i nie zapragnęła ujrzeć tego, który kochał ją i był kochany. Nazwała mnie „kolegą szkolnym“ i z zupełną swobodą i spokojnym uśmiechem opowiadała, że się we mnie kochała! Po chwili — była wyraźnie niezadowolona (wyczuł to w jej głosie!) z mojej przyjaźni z donną Inezą i usilnie zapraszała mnie do siebie, zaliczając do grona najbliższych przyjaciół. Szczebiotała banalnie i powierzchownie o tem i owem, a tego, co było najważniejsze, nie dotknęła. Ani słowa o „Świcie czy
Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/199
Ta strona została przepisana.