Rozglądał się po pokoju, szukając czegoś, coby skrystalizowało potrzebny odruch woli. Wzrok jego padł na mały piecyk żelazny, nigdy nieużywany sprzęt, — mocno zardzewiały, o pogiętej, wykrzywionej rurze blaszanej.
Wrażenie wzrokowe nieznanemi drogami sączyć się zaczęło fałdami zwojów mózgowych, tworząc luźno powiązane z sobą obrazy i skrawki idej.
Piecyk... ogień....ogień, w którym znikają koks, drzewo... papier... Ach, papier! Zapisany papier... Ileż tego spalił sam... Spalił w piecyku na Calle de la Luna!
Uliczka, w której napisał „Świt czy zmierzch?“! Dawne dzieje... Rękopisy leżały na półce wraz z oprawnem wydaniem jego powieści... Rękopis?... ten drugi rękopis... „Wolność królewska“... cha — cha!... zawadza mu w biurku... Szpargały pomięte... zakurzona bibuła!
I znowu — piecyk... ogień...
Stanowczym ruchem wysunął szufladę z biurka.
Blaszki z tytoniem... pudełko, gdzie trzyma akselbanty i znaczek Akademji... Kasetka z przyrządami do golenia... jakieś niezbędne drobiazgi, a wgłębi trzy grube zeszyty... „Wolność królewska“...
Wydobył rękopisy i zaczął przerzucać kartę po karcie.
Wreszcie zamknął oczy i szepnął:
— Wielki, wspaniały w swej genjalności, don Miguelu Cervantesie de Saavedra! Naucz, doradź! Jeżeli mam ukończyć tę powieść, niech duch twój uczyni znak widomy, abym postąpił wedle wskazówki twojej!
Długo szeptał jeszcze, a coraz namiętniejsze błagania brzmiały w zduszonym głosie kapitana.
Przeraźliwy, jękliwy sygnał trąbki przeciął ciszę.
Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/206
Ta strona została przepisana.