Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/209

Ta strona została przepisana.

— W kolonji żyliśmy niby na „Zielonej wyspie“... Naumor kochałam się wtedy w don Enriko Kastellar, którego to mam zaszczyt przedstawić państwu. Proszę tylko nie posuwać się za daleko w swoich domysłach. Miałam wtedy lat 14 i była to miłość dziecka... Pisałam elegje na cześć senora Kastellara, płakałam wieczorami i śniłam o nim zawsze jako o bohaterze, wśród płomieni, na rudym, jak ogień, rumaku, z mieczem gorejącym w dłoni!
Ten i ów z obecnych panów podczas żartobliwego opowiadania senority śledził kapitana. Nikt jednak nie dojrzał na jego twarzy najlżejszej zmiany. Pozostawała, jak zawsze, niby stężała, o mocno zaciśniętych wargach i nieruchomem wejrzeniu czarnych, rozognionych źrenic.
Słuchając Lizy, uśmiechał się uprzejmie kącikiem warg i mrużył oczy.
— A pan, kapitanie, czy był pan zakochany w Lizie? — spytała jedna z dam, patrząc na niego zalotnie.
Zmrużył oczy jeszcze bardziej i odpowiedział z lekkim ukłonem:
— Ależ naturalnie! Byłem szalenie rozkochany! Zawdzięczając temu uczuciu, napisałem niegdyś powiastkę — naiwną, głupiutką, jak ta miłość... Zatytułowałem ją „Świt czy zmierzch?“ Dziwaczny tytuł — nieprawdaż? Była to jednak powieść tylko, coś nakształt sentymentalnych wierszyków senority Lizy! Inaczej swej miłości wyrazićbym nie śmiał. Nie uważałbym się nawet za upoważnionego do łez i westchnień...
— Dlaczego!? Dlaczego? — ze wszystkich stron pytano kapitana.
— Na Boga! — zawołał ze śmiechem, podnosząc ramiona. — Jestem przecież człowiekiem... w cętki i kratki!