Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/211

Ta strona została przepisana.

tłoczyli się przy stole, zastawionym zimnemi przekąskami i winem.
Enriko spojrzał na nią zdziwionym wzrokiem.
— Gniewam się na pana! — powiedziała jeszcze ciszej. — Niegdyś mały Enriko mówił o tych samych rzeczach inaczej...
— Senorita określiła dobrze: niegdyś!... Tak, niegdyś moja urocza przyjaciółka Liza obdarzała mnie tylko elegjami i tajemnemi łzami — odciął się natychmiast, patrząc na nią szyderczo.
Nalewając mu wina do szklanki, rzekła z naciskiem:
— Teraz nie wątpię, że pan mnie nienawidzi!
— O, senorito! Czyżbym śmiał?! — odparł napozór zupełnie szczerze. — Za cóż miałbym nienawidzić panią?
Odeszła od niego, aby pomóc ojcu i ciotce w częstowaniu gości. Po chwili zbliżyła się znowu i, obierając pomarańczę, mówiła:
— Przyczynyby się znalazły. Liczyłam jednak na dobre serce Enriko, mego przyjaciela... Nie odpisałam panu na list... Ma pan już pierwszy powód do nieprzyjaznych względem mnie uczuć...
Mulat drgnął. Męczące wątpliwości rozwiały się ostatecznie.
Liza miała w ręku jego list i nie odpowiedziała, ani z kolonji, ani chociażby z Madrytu.
— Pocóżby pani miała robić sobie kłopot z odpowiedzią na nic nieznaczący list głupiego chłopca, który nieopatrznie wierzył słowom? — powiedział z cichym śmiechem. — Mogło mi to sprawić ból, ale tylko do czasu, dopóki przechowywałem wiarę. Teraz jestem już inny i oprócz najmilszych wspomnień nie żywię dla pani żadnych innych uczuć, senorito!