Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/215

Ta strona została przepisana.

— I do tego — mulata! — dokończył za nią z cichym śmiechem. — Samotność i młodość moja nie zagrażają senoricie żadnem niebezpieczeństwem, lecz tego nie mogę powiedzieć o barwie mojej skóry. Jest w tem dla pani niebezpieczeństwo zbyt wyraźne, a nawet — hańba!
Roześmiał się znowu, a śmiech stawał się coraz bardziej szyderczy i zły.
— Istotnie... istotnie... — mówił urywanym głosem... — senorita Floridablanca w kawalerskie mieszkaniu mulata Kastellara...
— Hrabiego de l’Alkudia? — szepnęła pytająco.
— Gdybym zechciał... gdybym zechciał tylko — odparł z ironicznym uśmiechem, — lecz nie chcę już... chociaż dopuściłem się niegdyś najwstrętniejszej podłości — prosiłem o to mego... ojca.
— Zrobił pan to dla mnie?
Kiwnął głową, nie patrząc na nią.
— Właśnie dlatego przyszłam do pana — szepnęła. — Wyczułam rozgoryczenie pana, niechęć dla mnie... Nie chcę, abyś pan, Enriko, był moim wrogiem...
— Nie jestem nim... — odparł, wzruszając ramionami. — Mógłbym nim być dla Lizy z kolonji, lecz tamta Liza umarła, być może, natychmiast po moim odjeździe! Senorita Liza Floridablanca jest mi obojętną, nie znam jej prawie, nie rozumiem i nie zamierzam badać bliżej tej czarującej osoby... tem bardziej, że wkrótce prawdopodobnie opuszczę na dłuższy czas nietylko Madryt, lecz nawet Hiszpanję. Projektuję daleki, trudny lot, a potem będę przeprowadzał studja nad urządzeniem lotnisk w naszych kolonjach, aby jak najradykalniej tępić czarne poczwary!...
— Znowu się rozstaniemy?! — zawołała, a mulat wyczuł odcień smutku w jej głosie.