Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/216

Ta strona została przepisana.

Chociaż nie uwierzył w szczerość tego tonu, jednak mimowoli doznał wzruszenia.
— Nie obawiam się sprawić tem przykrości pani — rzekł po chwili.
— Owszem... spotyka mnie prawdziwa przykrość! — odparła poważnie. — Chciałam dowieść panu, że przechowałam dla dawnego Enriko przyjazne, bardzo ciepłe uczucia...
— Dawny Enriko zmarł nazajutrz po śmierci małej Lizy, która miała czarne warkocze z żółtą kokardą i łzy w oczach, gdy czytał jej o smutnym losie Alonso Dobrego, — szlachetnego, śmiesznego rycerza, walczącego z wiatrakami...
— Zmarł? I on także zmarł? — szepnęła, opuszczając głowę.
— Porwały go tak, jak Don Kiszota, skrzydła wiatraka, oszołomiły i połamały mu kości!... — odpowiedział ze zrywającą się w nim namiętnością. — Nierozsądny Enriko — mulat targnął się na rzeczy zakazane, marzył o drogach, zamkniętych dla niego.
— Enriko! Enriko! — szepnęła Liza.
Kapitan przeszedł się po pokoju i usiadł na tapczanie.
Milczenie zaległo izbę.
Mulat wpatrywał się w sylwetkę senority. Nie czuł już urazy do niej, nie robił jej żadnych wyrzutów. Widział teraz twarz jej z profilu. Wpił w nią oczy i z jakimś ostrym bólem i lękiem szukał w tych rysach dawnej Lizy, która tak długo żyła w jego sercu i pamięci. Przymknął oczy i przeniósł się myślą do dalekiego kraju. Czarne niebo zwisało nad nim nisko; połyskujące gwiazdy z pytaniem niemem patrzyły na niego; z mroku, z poza zarośli nędznych, pożółkłych mimoz dobiegał pomruk oceanu. Czuł na czole zimne dotknięcie żelaznych prętów sztachet. Wpatrywał się przed siebie z bolesnem