natężeniem. Zamajaczyła mu w oddali biała, wiotka postać; po chwili ściskał w gorących dłoniach drobne rączki Lizy; wargami wpijał się w jej drżące usta; wsłuchiwał się w muzykę jej głosu i nie chciał uprzytomnić sobie, że były to ostatnie słowa skradzionego pożegnania. A potem — cichy jęk, chrzęst żwiru pod lekkiemi stopami i niepewne, ruchome smugi światła latarni na piasku.
Coś się zerwało w duszy, opadło, znów się uniosło i miotać zaczęło, przetwarzając się w myśl i słowo:
— Słońcem dla mnie, mocą i celem była umiłowana moja! Ujęła mnie za rękę i wskazała drogę, na której odnalazłem duszę swoją bezradną na rozstaju, ciemnym we mgle krzywdy i nienawiści! Ukochana moja rzekła: „Idź na szczyty!“ Poszedłem i piąłem się cierpliwie i uparcie, posłuszny nakazowi jej. Nie było potęgi świata, której zwalczyć nie czułbym się na siłach. Z wyżyn widziałem już wszystkie drogi, leżące przede mną odłogiem! Wolność wdychałem całą piersią, rękami niemal dotykałem swego szczęścia! Liza — jasna, promienna, umiłowana!... Jak gasnące w nocy ognisko, zniknęła ona... Mrok mnie otoczył głuchy, niemy i zimny... Ileż łez gryzących wylałem, ileż porywów ducha zdławiłem, ileż marzeń i nieziszczonych pragnień odrzuciłem, chociaż dusza moja wyła w rozpaczy i krwią broczyła?! Trucizną napoiła mnie umiłowana moja... zabiła we mnie wiarę i chęć do życia!
Umilknął i, ciężko wzdychając, ciągnął głosem, pełnym drgań i stłumionych jęków.
— Jak trup chodziłem wśród żywych ludzi, widziałem przed sobą mogiłę otwartą, czekającą na mnie. Nie miałem siły szukać śmierci, a ona sama nie przychodziła, oszczędzała mnie, dręcząc męką coraz nieznośniejszą, aż się zmiłowała nade mną i zesłała mi mętny zmierzch zapomnienia i obojętności... Bez-
Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/217
Ta strona została przepisana.