Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/220

Ta strona została przepisana.

Przyszła, gotowa oddać mu wszystko, co posiadała, oddać mu się cała niepodzielnie, na zawsze.
Zerwała się w nim burza wdzięczności niepohamowanej, namiętnej, dzikiej.
Znowu całował Lizę i szeptał obłędne, półpogańskie, półbluźniercze modły do niej, jakgdyby była bóstwem łaskawem i pięknem, znowu zstępującem do niego — stroskanego, umęczonego pod brzmieniem tęsknicy palącej.
Przez mgłę świetlaną, przez zawiłą sieć błyskawic ognistych widział jej oczy nieprzytomne, zamglone, usta półrozwarte, bezwładne; pierś, falującą porywczo, i ramiona bezsilne, ciągnące się ku niemu, jak wiotkie pędy nieznanej rośliny, spragnionej słońca. Była w jego mocy, już należała do niego — pokorna i żądna najcięższej ofiary, składanej w porywie mistycznym, bez namysłu i żalu.
Uniósł ją na rękach i złożył na twardem, żołnierskiem posłaniu.
Biły jedna po drugiej późne godziny nocne.
Ciche szepty i namiętne przysięgi rozlegały się w ciemnym pokoju...
O świcie uklęknął przed Lizą i, kryjąc twarz w jej dłoniach, drżącym, natchnionym głosem mówił:
— Kazałaś mi się poniżyć i prosić znienawidzonego ojca o nazwisko... Uczyniłem to! Kazałaś mi zdobyć niedosiężne dla mnie szczyty... Wszedłem na nie! Teraz zajdę wyżej — przysięgam ci! Padnę na kolana przed ojcem twoim i błagać będę, aby oddał mi ciebie na szczęście, jakiego nie zna nikt na ziemi! Zmuszę ludzi, aby zapomnieli, że jestem synem wstydzącego się mnie Hiszpana i murzynki Beliry!...
Boże sprawiedliwy! Jakżeż kruche są i przelotne widma szczęścia! Jakąż igraszką losu, jakim nędznym cieniem kosmicznego atomu jest życie człowiecze! Roz-