je wreszcie, bo, zrobiwszy szalony wiraż, odleciał w stronę rzeki, pozostawiając za sobą smugę lekkiego dymu.
Z bramy pałacu gubernatorskiego i z placu koszarowego wyruszyły natychmiast trzy samochody na poszukiwanie lotnika.
W dwie godziny później przy aparacie, stojącym na obszernej łące nadbrzeżnej, tkwiły już patrole żołnierskie i policyjne, a pilot siedział w gabinecie gubernatora, meldował mu o przebiegu raidu i z jakiemś rozrzewnieniem oglądał pustą, przewiewną salę o ścianach z surowego marmuru i szerokich oknach z widokiem na morze, które zgasło już i zaczynało przemawiać grzmiącym głosem przypływu.
W źrenicach oficera zapalały się co chwila ogniki zmiennych uczuć, a tak wyraziste, że przyłapał je stary gubernator i zapytał:
— Pan kapitan z takiem zainteresowaniem rozgląda się po moim gabinecie, że widocznie, przypomina coś panu?
Oficer uśmiechnął się łagodnie i odparł:
— O, tak, ekscelencjo! Znam tę salę, bo bywałem tu często i właściwie tu zacząłem żyć...
Generał ze zdumieniem spojrzał na mówiącego.
— Dawne to dzieje! — ciągnął kapitan. — Gubernatorem kolonji był wtedy don Miguel de Floridablanca. Z córką generała — senoritą Lizą, uczęszczaliśmy razem do szkoły „Białych Braci“, gdzie prefektem był ojciec Roberto, a profesorami — ojciec Ambroży, ojciec Bernardino...
— Generał Floridablanca przebywa obecnie w Madrycie — przerwał mu generał. — Słyszałem, że ma dostać placówkę w Ifni. Co do zakonników, to wyjechali oni przed dwoma laty na Antylle, szkoła zaś została oddaną pod kierownictwo świeckie...
Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/225
Ta strona została przepisana.