Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/228

Ta strona została przepisana.

— To — ja, Joze Faruba — doszedł go stłumiony głos. — Przyjdź jutro nad Elaro, gdzie stała chatka Beliry... Przyjdź! Przyjdź!
Enriko wyczuł błaganie i rozkaz w szepcie murzyna, więc odparł:
— Przyjdę wnet po południu...
Głowa, poruszająca się tuż przy ziemi, zniknęła w zaroślach.
Kapitan zatarł ręce i podniósł głowę.
Woddali ujrzał biały gmach pałacowy, oświetlony latarniami elektrycznemi. Ciężki, jakgdyby groźny głaz, twierdza władzy hiszpańskiej nad miljonem czarnych, jak noc, Bantu, Malinké, Luru.... których byle sierżant mógł nazwać małpami i obejść się z nimi, jak z dzikiem zwierzęciem, ulegającem jedynie przemocy i ciosom kija...
— Basta! — szepnął z cichym śmiechem. — Teraz — basta!
Wszedł do domu i, zgasiwszy światło, rzucił się na posłanie. Usnął, jak kamień, i dopiero o świcie przyśnił mu się dziobaty franciszkanin, brat Pablo, którego poszarpał na strzępy swoją torpedą podczas rewolucyjnego „paseo“ w Madrycie.
Obudził go własny głos. Szeptał, powtarzając raz po raz:
— Drażniący mnich!... Drażniący mnich!... Drażniący mnich!
Zlał się wodą pod prysznicem i zaczął się szybko ubierać.
Wkrótce był przy swoim płatowcu i uważnie go obejrzał. Mimo, że aparat odbył długą i uciążliwą drogę, Enriko znalazł go w zupełnym porządku. Tłum murzynów otaczał łąkę, na której wylądował. Żołnierze i poli-