Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/238

Ta strona została przepisana.

Gdzieś nad Elaro zaturkotał samolot.
Odgłosy warczącego motoru zmąciły gnębiącą ciszę i rozbiegły się na wszystkie strony, aż odpowiedziały im dalekie szczyty górskie.
Nad koronami drzew wzniósł się płatowiec i, okrążywszy miasto, odleciał ku morzu.
Wtedy buchnęła bezładna salwa, inne zaczęły odpowiadać jej, wszystkie jednak utonęły w złośliwem, zdyszanem szczękaniu kulomiotów i w wyciu tłumu.
Czarni żołnierze wdarli się do koszar.
Ludzie, znużeni spiekotą i zaduchem oczekującego burzy dnia, leżeli na pryczach i prawie bez oporu szli pod nóż.
— Śmierć Hiszpanom! Śmierć katom! — ryczeli i wyli murzyni.
Jednak kilkunastu żołnierzy, stojących na wartach, połączyło się niezwłocznie i, pod komendą dyżurnego oficera, zaczęło wstrzymywać szalony atak i wypierać napastników z budynków. Wkrótce dwie kompanje wyszły na plac, ogniem karabinów i kulomiotów zmusiły czarnych buntowników do ucieczki i, zwarłszy szeregi, najeżone bagnetami i rzygające ogniem, cofały się ku pałacowi.
Mrowie murzyńskie, rozgrabiwszy arsenał i uzbroiwszy się, zaczęło szturmować do gmachu rządu.
Z każdego okna jego ział grad kul.
Kilka razy rzucały się do ataku czarne, pijane od nienawiści tłumy, lecz zatrzymywały się, zwijały i cofały, pozostawiając rannych i zabitych.
Pałac bronił się zażarcie. Wiedziano tam już, że należy zwyciężyć lub zginąć, gdyż nikt nie łudził się nadzieją, iż zostanie oszczędzony przez zbuntowanych, czarnych poddanych jego królewskiej mości.