— Biegnij! — szepnęła, kładąc rakietę na ławce. — Ojciec chce pomówić z tobą.
— Idę! — odparł i poszedł sprężystym krokiem, podniósłszy głowę wysoko i dumnie.
Liza usiadła, splotła ręce na kolanach i patrzyła wślad za nim.
Gdy zniknął w ciemnym holu, westchnęła cicho. Zagadkowy uśmiech rozchylił świeże, purpurowe usta dziewczynki. Roziskrzone, szafirowe oczy przygasły nagle. Znowu westchnęła...
W zacisznym, dobrze zacienionym gabinecie gubernatora Enriko nie znalazł nikogo. Podszedł więc do szerokiego, naoścież otwartego okna. Wychodziło na morze, lazurowe, lśniące. Jakieś łagodne, leniwe fale niebieskiego półzmroku przelewały się przez parapet okna i napełniały obszerną salę, o posadzce i murach z surowego marmuru. Lekkie, drewniane, na jasno polerowane meble widniały tu i owdzie; koło dużego biurka, przywalonego książkami i plikami papierów, stały stalugi z mapą kolonji i jakiemiś wykresami.
Drewniany fotel, okryty kawałkiem safjanu, szafa z książkami oraz portrety króla i królowej dopełniały umeblowania gabinetu, gdzie decydowały się losy miljona czarnych mieszkańców kolonji.
Enriko Kastellar znał tę uroczystą, trochę pustą, nieprzytulną salę — tajemnicze miejsce urzędowania gubernatora. Zakradali się tu nieraz z Lizą.
Lubili przychodzić tu. Siadali na marmurowej płycie okna i patrzyli na roztaczający się przed nimi krajobraz.
Obszerny gazon przed pałacem — duma administracji kolonjalnej — pociągał zielenią z mozołem utrzy-