Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/241

Ta strona została przepisana.

W tym białym gmachu zrodziło się szczęście jego, tam powstało i w kształty z granitu i stali oblokło się postanowienie niezłomne, zuchwałe niemal, a jakżeż dziwaczne, śmieszne, — dziwaczniejsze i śmieszniejsze od zamiarów i czynów Don Kiszota!
Poprzez gęste, zwarte korony i konary drzew mignął mu kawałek szosy.
Szedł nią razem z Lizą, a ona tuliła się do jego ramienia i gorącym szeptem żądała, aby dobrze przypomniał sobie „Carcel de amor“ — romans starego Diego de San-Padro... Tam dalej — ojciec Roberto usiłował wstrzymać w swoim wychowanku bieg zgubnie dumnych porywów... Tą drogą musiał też iść stary listonosz Guadelar, gdy niósł „Rondę“ z jego powieścią, a potem list do Lizy...
Wspomnienia nagle się urwały.
Mrok otoczył mulata.
Nie czuł siekącego deszczu i zrywającego się wiatru, który rzucał i chylił samolot, nie słyszał coraz bliższych i groźniejszych ryków grzmotu, nie widział błyskawic, rozdzierających szarą płachtę chmur.
Wszystkie obrazy ziemi, zgiełkliwe głosy jej stłoczyły się i skamieniały w czterech ścianach skromnej izby oficerskiego mieszkania na lotnisku madryckiem, rozbrzmiały szeptem, pełnym jadu, wstrętu i przerażenia.
— Syn murzynki Beliry...
Z całego życia nic — tylko te słowa mrożącej zgrozy i wstrząsającej ohydy:
— Syn Beliry!...
Świetlany cel, niedosiężne szczyty, droga bogów, świat złud i śmiałych porywów, świt sławy, błyskotliwe świecidełka zawrotnej karjery... hrabia de l’Alkudia, król...