Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/243

Ta strona została przepisana.

żądłami kulomioty... gdzie podpisał przysięgę, że chce pozostać na zawsze „synem Beliry“... Jeszcze jeden... i jeszcze ten — ostatni...
Z ziemi po każdym wybuchu odpowiadało mulatowi wściekłe, radosne wycie buntowników, ruszających do nowego ataku, lecz Enriko Kastellar nic już nie widział i nie słyszał.
Mknął nad tarasem pałacu z zawrotną szybkością, zmieniał kierunek i krążył dokoła, naciskając pedał, chociaż dawno już zrzucił wszystkie pociski.
Na chwilę jedną uczuł powiew gorący. Przez mgłę i deszcz ujrzał płomienie, szalejące i wichrzące się pod nim.
Palił się pałac, — miejsce, skąd wyniósł siły, marzenia, porywy i... śmierć.
Zniżył aparat, aby bliżej się przyjrzeć dziełu zniszczenia.
Dym otoczył go i tchnął żarem. Płatowiec przemknął nad ogniem, jak czarny cień groźny i złowróżbny.
Lecz cóż to? Enriko widzi pod sobą morze, okryte siwemi czubami fal, a żar wciąż dyszy na niego coraz nieznośniej, praży i oślepia. Oprzytomniał na chwilę poto tylko, aby zrozumieć, że płomienie ogarniają go, że rude języki ognia z sykiem i wyciem liżą boki samolotu, ubranie pilota, dotykają jego rąk i twarzy, zasłaniając przed nim mglisty widnokrąg...
Aparat cały w ogniu, spowity dymem, ni to mknący rudy rumak skrzydlaty, ciął szare zwały mgieł i smugi deszczu. Trzymał go jeszcze na wodzy, wpijając się sztywnemi palcami w koło sterowe, jeździec płomienny, potworny posąg bezkształtny, otoczony gorejącemi żagwiami, wichurą języków i rozszalałych wirów ogniowych.