Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/27

Ta strona została przepisana.

— Wiem o wszystkiem... — rzekł zniżonym, groźnym głosem.
— Wiesz? — szepnął generał.
Coś porwało nagle mulata. Wysoko podniósł głowę i oczyma, pałającemi oburzeniem i gniewem, patrzył na siedzącego przed nim don Floridablanca.
— O, tak! Wiem... — powtórzył. — Dowiedziałem się o wszystkiem, gdy po raz pierwszy rzucono mi w twarz ohydne przezwisko... „cętkowany bękart“... Zapytałem o to matki, która wtenczas mieszkała jeszcze wpobliżu koszar, w trzcinowej chacie nad Elaro... Nie wiedziała, co znaczy to słowo i nie mogła wytłumaczyć mi, dlaczego wszyscy chłopcy śmieją się i potrącają łokciami, gdy ktoś powie — „cętkowany bękart“...
Umilknął na chwilę i usiadł.
— Któż wtajemniczył cię w te przykre sprawy? — spytał don Miguel.
— O, to były nietylko przykre sprawy! — z nagłą namiętnością zaprzeczył młodzieniec. — To było morderstwo... morderstwo duszy mojej! Od tej chwili przestałem być dzieckiem i powziąłem postanowienia....
— Nieszczęśliwy chłopcze! — rzekł gubernator, z zaciekawieniem i współczuciem patrząc na Enriko. — Jakżeż to się stało?
Mulat odpowiedział po namyśle. Odpowiedź ta była dziwna i nieoczekiwana, bo zawierała w sobie zuchwałe niemal pytanie:
— Czy pan gubernator może dać mi słowo honoru, że, wysłuchawszy mojej opowieści, wyjaśni mi jedną, dręczącą wątpliwość?
Don Miguel skinął głową i, zapaliwszy zgasłe cygaro, słuchał z zajęciem.
— Kilka razy słyszałem od chłopców na przedmieściu, że jestem „cętkowanym bękartem“, a jeden