Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/52

Ta strona została przepisana.

Jak przybity do ziemi, w milczeniu wyszedł z pokoju, a za nim, niby cień, sunął wyprostowany mulat, o stężałej, groźnej twarzy.
Enriko wyszedł na werandę i usiadł na stopniach.
Czuł się, jak rozbitek, którego po długiem zmaganiu się z falami, morze wyrzuciło na brzeg nieznany.
Był teraz zupełnie samotny i jakgdyby oderwany od życia.
Coś wielkiego, o czem krzyczała każda kropla krwi jego, pozostało daleko, poza nim.
Przed nim, ni to morski brzeg pustynny, roztoczyła się kraina nigdy niewidziana — kraina tajemniczej przyszłości.
Wstępował do niej z sercem strapionem i zatrutem.
Nie mógł nawet pożegnać Lizy, spojrzeć na nią po raz ostatni, posłyszeć jej głosu i powiedzieć jednego płomiennego, potężnego słowa, które kształtowało się już w duszy jego, pełnej rozterki i zmiennych porywów.
Coś porwało go nagle. Jakiś głos daleki, ni to westchnienie, ni to jęk lub szloch, pochwyciła wrażliwa, czujna dusza. Zbiegł ze schodów i wyszedł poza bramę. Szedł wolno ku drzewom, rosnącym na zakręcie szosy, a gdy mrok otoczył go, gdy posłyszał nad sobą cichy szmer liści, zaczął biec co tchu. Wkrótce skręcił z głównej drogi i bocznemi ścieżkami omijał pałac. Narazie nie rozmyślał, poco to czyni, lecz gdy na chwilę przystanął, zmęczony szybkim biegiem, zadał sobie w duchu to pytanie. Zrozumiał, że wiedziony niepojętym instynktem biegł do altanki, stojącej tuż przy parkanie pałacu w końcu gaiku palmowego. Tu zwykle siadywał z Lizą, czytał jej lub słuchał jej opowiadań, tu też po raz pierwszy spostrzegł zagadkowe, drażniące błyski w jej oczach.
W ciemności zbliżył się do sztachet, przyczaił się i zajrzał do parku.