Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/53

Ta strona została przepisana.

Wydał lekki okrzyk radości — okrzyk ptaka, witającego wolność i słońce.
Liza, otulona białym, puchowym płaszczykiem, stała w altanie i patrzyła w jego stronę.
— Lizo!... — zawołał przenikliwym szeptem i twarzą przywarł do sztachet.
Podbiegła natychmiast i, śpiesząc się, mówiła urywanym głosem:
— Uprosiłam guwernantkę, aby puściła mnie na chwilę... Czułam, że przyjdziesz... Ktoś widział nas dziś i doniósł ojcu... Powiedziałam mu, że kochać będę tylko ciebie jednego... Krzyczał na mnie, mówił, że to szaleństwo... hańba... Więcej się nie spotkamy, Enriko! Odjeżdżaj, a pamiętaj, że musisz dojść do praw swoich... Zobacz się z ojcem swoim, błagaj go... porusz w nim sumienie i honor... Zrób to dla mnie, jeżeli mnie kochasz i chcesz, abym była twoją... twoją na zawsze... przed całym światem... Mój najdroższy... jedyny, mój Enriko słoneczny!
Ujęła w dłonie głowę mulata i przycisnęła się wargami do ust jego, łkając i drżąc na całem ciele.
— Twoja... twoja...
Z trudem oderwała się od niego i stała, żegnając go ostatniem rozpaczliwem spojrzeniem.
— Lizo, uczynię wszystko, co mogę! Poniżę się przed ojcem, który shańbił mnie i porzucił, jak psa!... Uczynię to... a pamiętaj, że zawsze będę kochał tylko ciebie, chyba, że zwątpiłbym o twojej miłości... Lizo!...
Były to ostatnie słowa pożegnania...
Dziewczyna, nie oglądając się, pobiegła ku pałacowi, wyciągając ręce ruchem rozpaczy obłędnej. Zgrzytał żwir; cicho, żałośnie szemrały liście palm.
Enriko, blady i smutny, długo wlókł się ciemną, ponurą aleją.