Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/57

Ta strona została przepisana.

rzecz. Pełno tam jeszcze niedociągnięć, porywów ponad siły, lecz powieść — piękna! Nuestra Senora! „Ronda“ nie może wypuścić jej ze swych rąk!
— To znaczy, że pan redaktor przyjmuje ją i będzie drukował? — nie wierząc własnym uszom, spytał mulat wzruszonym głosem.
Łysa czaszka pochyliła się nad stołem.
Chuda, żylasta ręka rzucała na kawałek papieru jakieś cyfry, dodawała i mnożyła.
— Naturalnie, że będę drukował! — pisnął wreszcie senor Atocha. — Będę drukował, jeżeli pan nie zechce obedrzeć mnie ze skóry! „Świt czy zmierzch“?“ obliczyłem na 18,000 wierszy... Zamierzam zaproponować panu... powiedzmy... 1000 peset...
Mulat poruszył się niespokojnie. Nie spodziewał się takiej sumy. Redaktor zrozumiał jednak ten ruch inaczej, bo uśmiechnął się żałośnie i pisnął:
— Naturalnie! Naturalnie! Uważa pan, że to zbyt małe honorarjum? No, dobrze — niech już będzie... 1500 peset... całych 300 durosów!
Szybko wypełnił kwit do kasy, wcisnął go do ręki gościa, podał mu jakiś papier do podpisania i, chowając umowę do biurka, zapiszczał:
— Z tą pańską powieścią narobię zawieruchy nielada!
Skrzywił zabawnie pergaminową twarz, pełną drobnych, do szczelin podobnych zmarszczek, i zatarł ręce.
— Istny skandal, a jeszcze większa sensacja! — pisnął tak cienko, że aż się zachłysnął i kaszlać zaczął.
Mulat spoglądał na redaktora pytająco:
— Nie rozumie caballero? Phi, phi! Pierwsza powieść mulata z kolonji? Twórczy umysł „człowieka w kratki, w paski, w cętki“? Pan myśli, że to się często zdarza?
Enriko zbladł i zmarszczył czoło.