Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/69

Ta strona została przepisana.

— Państwo pozwolą?... — spytał mulat, uchylając kapelusza.
Jeden z panów spojrzał na niego i, krzywiąc się nieznacznie, skinął głową.
Enriko, zamówiwszy sobie szklankę oranżady, położył kapelusz na krześle i, czując orzeźwiający podmuch wentylatora, wyprężył się cały i podszedł do barjery. Z lubością przyglądał się zwinnym, estetycznym ruchom kilku doskonałych biegaczy.
— Co za piękny typ! — mruknął któryś z siedzących przy stoliku panów i oczami wskazał na mulata.
Jedna z młodych kobiet natychmiast odpowiedziała:
— Zawrotnie piękny!...
Istotnie Enriko Kastellar mógł zasłużyć na taką ocenę.
Miękki, biały strój podkreślał męską, silną i zwinną postać o wypukłej piersi i wmiarę szerokich ramionach. Głowa, dumnie osadzona na prostej, jak kolumna, szyi, poruszała się swobodnie i leniwie. Na oliwkowej, rozmarzonej twarzy płonęły ciemne, wydłużone, o kształcie migdałów oczy, pełne błysków zagadkowych, roziskrzonych lub naprzemian przygasających; nieco przygrube wargi pociągały ku sobie świeżością i łagodnym uśmiechem, trochę jakgdyby ironicznym czy zawstydzonym; kruczo-czarne włosy układały się piękną falistą linją, a jedno pasemko ich, niesforne i figlarne, co chwila opadało na wysokie, pogodne czoło. Ta piękna twarz zmienną była, niby tafla jeziora o zachodzie słońca. Chwilami, rozjaśniona wewnętrzną radością, chwilami zasnuta mgiełką zadumy, mieniła się cała symfonją nagle przerywanych wrażeń. Bez zarzutu prawidłowe łuki czarnych brwi i długie rzęsy uwydatniały młodzieńczą świeżość ciepłej, oliwkowej cery. Gdy jeden z biegaczy potknął się i zbił z nóg jakiegoś grubasa, mulat