Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/74

Ta strona została przepisana.

Przelotne miłostki nie pozostawiały w nim żadnych trwałych wrażeń. Przesuwały się przez jego życie, niby nikłe cienie. Dotychczas nie spotkał jeszcze ani jednej kobiety, któraby umiała go naprawdę zainteresować.
— Senor tak spojrzał na mnie, jakgdybyśmy się znali już kiedyś... — mówiły zwykle. — Teraz widzę, że zaszła pomyłka...
— Istotnie! Żegnam więc senorę! — odpowiadał spokojnie, mrużąc oczy.
— O, caballero jest niedobry, bo już się gniewa! — twierdziła nieco zmieszana senora lub senorita. — Taki młody, taki piękny i taki... złośnik! To — brzydko!
— Nie jestem tak zły, jak senorze się wydaje — zaprzeczał. — Założę się, że mógłbym przekonać senorę!
Na wieczór, gdy słońce znikało na zachodzie, a ludziska, spożywszy swoją „comida“[1], wychodzili na Prado, do parków, aby ochłonąć od skwaru dziennego, pogawędzić, napić się lodowatej „horchata de chufas“[2], „limon helado“[3] lub zwykłej wody, do której wrzucano poziomkowe „refrescos“[4] — nowi znajomi wyznaczali sobie schadzkę, po której najzupełniej przekonana przez mulata Hiszpanka tuliła się do niego i szeptała rozmarzonym głosem:
— Twoja — do śmierci! Jutro spotkamy się w tem samem miejscu, amorito?[5]
— Spotkamy się!... — odpowiadał z uśmiechem, lecz nigdy obietnicy nie dotrzymywał.

Patrzał na kobiety z lekką pogardą.

  1. Obiad — pomiędzy 7 — 9 wiecz.
  2. Migdałowe mleko.
  3. Lemonjada.
  4. Biszkopty, rozpuszczające się w wodzie.
  5. Kochanku.