Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/77

Ta strona została przepisana.

Myśl mulata weszła na znane jej tory. Obawiał się ich Enriko, gdyż wzbudzały w nim nienawiść i na długo zakłócały spokój jego duszy.
Najgorsze jednak było to, że jednocześnie zaczynał myśleć o nieuniknionej wizycie u generała Kastellara, hrabiego de l’Alkudia i oczekiwanej z biciem serca hańbie poniżającej prośby.
— Za miesiąc dopiero!... — syknął przez zęby, usiłując się uspokoić i rozproszyć natrętne, męczące go myśli.
W domu przywitała go staruszka-gospodyni i, klasnąwszy w dłonie, krzyknęła:
— Trzy razy przychodził tu do pana woźny z „Rondy“ i kazał mi powiedzieć senorowi, żebyś natychmiast pośpieszył do don Atocha!... Zdziwiło mnie to, więc spytałam...
Enriko nie słuchał dalej i zbiegał już ze schodów, robiąc ogromne susy.
Wpadł do redakcji, gdzie bez zwykłego ceremonjału tym razem wpuszczono go do gabinetu szefa.
— Amigo! — zapiszczał don Atocha. — Proszę natychmiast lecieć do drukarni, gdzie znajdzie pan naszego fotografa. Muszę mieć pański portret do następnego numeru „Rondy“ i do naszych prospektów. Za to, że caballero się pofatygował, zakomunikuję mu przyjemną nowinę. Mój przyjaciel, znany wydawca — don Marco Aguillar, zamierza wydać „Świt czy zmierzch?“, wnet po skończeniu drukowania powieści w moim miesięczniku. Robi pan zawrotną karjerę literacką! Ależ pęknie bomba! Na Madonnę, z nią razem pękną te sztucznie nadęte znakomitości pisarskie, grające na poziomych instynktach i brutalnych gustach publiczności spółczesnej lub liżące pięty rządu królewskiego! Pędź pan teraz do drukarni, don Kastellar! Żegnam, amigo!