Strona:F. A. Ossendowski - Tajemnica płonącego samolotu.djvu/85

Ta strona została przepisana.

— Ekscelencjo... ekscelencjo... — zabełkotał Nero.
— Co takiego?
— Moja wnuczka... moja wnuczka Marit... — mruknął murzyn, spuszczając oczy.
— Twoja wnuczka?... No, dobrze, ale cóż ja mam do tego? Przydarzyło jej się co złego? — spytał zdumiony nieco generał i zmarszczył brwi.
— Moja wnuczka... Marit... tam... tam... — mrugnął „czausz“ w stronę prywatnej pracowni, skąd niewidzialna ręka pociągała sznur wachlarza.
Gubernator kaszlać zaczął tak gwałtownie, że aż mu oczy łzami zaszły.
Był zły, że nie udało mu się przeżyć tej przygody potajemnie, chociaż wiedział przecież stary administrator kolonjalny, że przed oczami czarnych ludzi nic się ukryć nie zdoła, wiedział też, że znają oni białych ciemiężców i słabość ich wyzyskać umieją.
Na szczęście dla białych, murzyni nie mogli rozciągnąć pojęcia o słabości pojedynczego najeźdźcy na cały naród, na społeczeństwo i państwo tychże najeźdźców.
Nic nie mówiąc, don Miguel wysunął szufladę biurka, rzucił „czauszowi“ dwie duże srebrne monety i mruknął:
— Idź teraz!
Za chwilę do gabinetu weszła Liza.
— Straszny upał! — zawołała, siadając na kanapie.
Ojciec przyjrzał się córce bacznie. Widział, że przyszła do niego nie poto, aby mówić o pogodzie. Spostrzegł żywe rumieńce na smagłej twarzyczce panienki, podniecenie w oczach i rozchylone usta, odsłaniające drobne ząbki. Niezawodnie była czemś wzburzona.
— Pokłóciłaś się z guwernantką? — zapytał żartobliwie.
— Nie! — odparła. — Senora Garcia jest zbyt dobra dla mnie... — Chciałam zapytać cię, ojcze, czy... czy długo jeszcze — pozostaniemy w kolonji? Przecież